Na Rajdzie Dakar nie ma łatwych etapów, a pożegnalny odcinek specjalny w Chile był tego najlepszym przykładem. Niemal każdy z zawodników Poland National Team miał przygody, które składają się na bardzo ciekawy obraz wtorkowych zmagań.
Jakub Przygoński: – W pewnym momencie zabłądziłem jadąc w strasznym kurzu wzniecanym przez kilku zawodników. Przez to ominąłem jeden waypoint, za co dostałem karę. Podobno siedmiu innych zawodników też nie znalazło tego punktu. Dzisiejszy odcinek był bardzo nieprzyjemny. Jechaliśmy starą dakarową trasą, która ma za sobą chyba już trzy edycje tego rajdu i jest bardzo zniszczona. Mnóstwo dziur i kamieni. Z mojego doświadczenia wynika, że na Dakarze jest jeden dzień, którego bardzo wielu zawodników odpada, oraz jeden dzień nawigacyjny. Ten pierwszy był wczoraj. Podobnie było rok temu, kiedy na trzecim odcinku odpadło siedmiu mocnych zawodników. Niestety, jest tak, jak powinno być na Dakarze, choć nie jest to przyjemne, bo nikomu nie jest miło odpadać. Dziś z kolei był dzień nawigacyjny. Może będzie jeszcze jeden taki dzień. Przed nami cztery dni Dakaru, trzy ciężkie odcinki i wiele może się zdarzyć.
Rafał Sonik: – Miałem ogromną przyjemność z jazdy. Atakama jest jedną z najbrzydszych pustyń świata, ale dzisiejsze wydmy były naprawdę piękne. Pomyślałem: „oby tak było do końca – wreszcie porządny dakarowy odcinek”. W tym samym momencie wszystko zaczęło się psuć. Ostatnie 200 km do mety to była tragedia. Najpierw odkręcił mi się bak, potem padła elektryka. Nie miałem przewijarki roadbooka, przestała działać pompa paliwowa i quad zaczął zużywać jakieś 20 litrów benzyny na 100 km, więc musiałem stawać. Za pomocą buteleczki o pojemności pół litra i wężyka, ręcznie ściągałem paliwo, przelewając je do górnego zbiornika. Roadbook przewijałem palcami, tak, że aż zrobiły się sine. Mogłem być o 40 minut szybciej na mecie, ale bak, który się odkręcił trzymałem kolanami, lewą ręką kręciłem roadbookiem, a prawą trzymałem na niestykających klemach i kablach przy akumulatorze. Kierowałem zębami
Krzysztof Hołowczyc: – Już przed startem na dojazdówce przeżyliśmy spory stres, bo zaczął się bardzo przegrzewać silnik. Próbowaliśmy to naprawić ale bezskutecznie. Na wydmy wjechaliśmy z duszą na ramieniu, bo przegrzany silnik co chwila wchodził w tryb awaryjny, co skutkuje obcięciem mocy o jedną trzecią. Parę pierwszych wydm z trudem pokonaliśmy, ale najwidoczniej pod wpływem gwałtownych ruchów bańka powietrza w układzie chłodzenia jakoś się rozeszła, bo silnik z kilometra na kilometr schładzał się. Przynajmniej taką mam teorię.. Po drodze jeszcze zaliczyliśmy drobne „maliny”. Potem, gdzieś w połowie odcinka na jakiejś ogromnej dziurze tak chrupnęło mi w szyi, że przez chwilę miałem przed oczami ciemność, a potem poczułem falę ogromnego ciepła rozlewającą się po całym ciele. Chyba kręgi przejechały po rdzeniu – taka kolejna teoria… Niestety ponownie straciliśmy sporo cennych minut na szukaniu jednego z waypointów. Musieliśmy go minąć zaledwie o kilka metrów, bo po kilkunastu minutach szukania odnaleźliśmy go praktycznie w miejscu, gdzie byliśmy na początku. Pocieszające jest tylko to, że z wyjątkiem Naniego i Nassera, cała czołówka miała ten sam problem. Tym razem szczęście nie dopisało, ale z drugiej strony przecież trzynastego mogły się zdarzyć dużo gorsze rzeczy
Marek Dąbrowski: – Na początku etapu były wydmy, które przejechaliśmy bez spuszczania powietrza z opon. Samochód był ciężki, trzeba było trochę bardziej kombinować, trawersować. Później była trudna, wyboista, mocno rozjechana trasa, w dodatku ciężka nawigacyjnie. Mnóstwo samochodów krążyło i szukało drogi, ale dość szybko się przebiliśmy. Niestety, wyjeżdżając z tego całego zamieszania w dużym kurzu zgięliśmy całe przednie zawieszenie. Przedni dyfer poszedł do góry, wspomaganie szwankowało. Baliśmy się, że dyfer nie wytrzyma, ale jednak dał radę. Christian Lavieille stał dwadzieścia kilometrów przed metą. Jest szósty w generalce, więc przeholowaliśmy go przez góry do mety. Trochę czasu na tym straciliśmy, ale dla nas ten czas nie jest tak ważny, jak dla niego, więc postanowiliśmy mu pomóc
Piotr Beaupre: Wczorajszy odcinek okazał się jednym z najtrudniejszych na tegorocznym Dakarze. Dziury, kamienie, wyschnięte koryta rzek i fesz-fesz. Masakra. Ominęliśmy niestety jeden waypoint, za co dostaliśmy 40 minut kary. Koniec końców etap zakończyliśmy na 55 miejscu, a w „generalce” jesteśmy na 36. pozycji.
Jarek Kazberuk: – Nawigujemy z uwagą i na ogół udaje nam się zaliczać wszystkie waypointy. Podobnie było dziś, choć jeden z nich był naprawdę dobrze „ukryty”. Nie był dokładnie na trasie. Trzeba było trochę do niego zboczyć. To dało się wydedukować z roadbooka, ale myślę, że ponad połowa stawki miała tam problemy i posypią się kary.
Robin Szustkowski: – Na początku było trochę wydm, ale w zasadzie to było ponad siedem godzin jazdy po wybojach. Wyobraźmy sobie, że idziemy do pracy, siadamy i zaczyna bardzo mocno trząść, rzucając nami na wszystkie strony. I tak przez prawie osiem godzin, bez przerwy na obiad, spacer, czy rozprostowanie kości. Na dodatek to wszystko odbywa się na wysokości 3 500 m n.p.m. Tak mniej więcej wyglądał nasz dzień.
ODWIEDŹ NAS NA: