Rajd Dakar długo był niedostępny dla zawodników z Polski. Potem powoli zaczęli pojawiać się pionierzy, którzy przecierali szlaki. Poprzez wydmy Sahary aż po wydmy Atakamy kolejni polscy rajdowcy wydeptywali ścieżkę, która w końcu zaprowadziła nas do wielkiego sukcesu – zwycięstwa Polaka w tej legendarnej imprezie – igrzyskach motosportu.
Tegoroczny Dakar był prawdziwym życie w pigułce. Dał nam tyle samo miodu, co i goryczy. Przyniósł wielkie sukcesy, ale i bardzo trudne chwile, w których łzy same cisnęły się do oczu. Jeszcze przed rajdem rodzinna tragedia dotknęła naszego najbardziej doświadczonego rajdowca – Jacka Czachora. Odszedł jego syn, a jego pamięci swój start zadedykowali wszyscy Polacy, którzy podjęli dakarowe wyzwanie. To niestety nie była ostatnia chwila smutku polskiego motosportu.
Niemal co roku, Rajd Dakar zabiera ofiary śmiertelne: zawodników, kibiców, fotografów, dziennikarzy, przedstawicieli organizatorów. Tym razem zły los dotknął polskiego obozu. Realizując swoje marzenia, podążając za swoją pasją, na trasie czwartego odcinka specjalnego zmarł Michał Hernik. Motocyklista, który od dwóch lat konsekwentnie zmierzał do realizacji swojego celu. Stanął na starcie Dakaru, ale swoją metę znalazł o wiele za wcześnie…
Prawa Dakaru są jednak twarde. Rajd musi jechać dalej – „Show must go on”. Z rywalizacji wycofał się Paweł Stasiaczek, współtwórca projektu Nasz Dakar i przyjaciel Michała Hernika. Pozostali musieli jednak zacisnąć zęby, opanować emocje i ruszyć dalej w kierunku bielejących na horyzoncie andyjskich szczytów.
Przeprawy przez góry nie było dane doświadczyć załodze w składzie Adam Małysz i Rafał Marton, których samochód spłonął na drugim odcinku specjalnym. Można śmiało powiedzieć, że ogień pożarł marzenia byłego skoczka o miejscu w pierwszej „dziesiątce”. Bezdroża Argentyny zmusiły również do rezygnacji Macieja Berdysza – debiutanta, który próbował zmierzyć się z Dakarem bez wsparcia serwisu. Zebrane doświadczenia na pewno pozwolą mu wrócić i być może spełnić swoje marzenie o ukończeniu zmagań.
Pozostali Polacy trzymali się mocno, choć organizator zrobił wszystko żeby jak najbardziej przetrzebić dakarową stawkę już w pierwszych dniach. Piekielne upały, wycieńczający odcinek specjalny długości 518 km i okropne nierówności w zerodowanych korytach rzecznych szybko zastąpiły wysokie andyjskie szczyty i wyjazd na przełęcz powyżej 4500 m n.p.m, a za nimi wydmy i ostre skały Atakamy. Najtrudniejszą częścią zmagań okazał się jednak etap maratoński w Boliwii z niskimi temperaturami, burzami, wylewającymi, rwącymi rzekami, gradobiciem i słoną pustynią, która wyeliminowała z gry kilkunastu zawodników, a kolejnym kilkunastu odebrała szanse na dobry wynik. W tej pierwszej grupie był niestety debiutujący w Dakarze Jakub Piątek.
Nie było zbyt wiele czasu na odpoczynek dla ludzi i pojazdów, bo karawana musiała jechać dalej. Ponownie przez najbardziej nieprzyjazną i brzydką część Atakamy, następnie przełęcz położoną na wysokości 5000 m n.p.m., gdzie panowała temperatura znacznie poniżej zera, by zawieźć zawodników w środek argentyńskiego oberwania chmury. Potem już tylko kurz, dziury, wąskie drogi w górach i marzenie o mecie pozwalające „połykać” kolejne kilometry.
Ci, którzy pokonali te przeciwności, chwile kryzysu oraz problemy techniczne są bohaterami. Z Poland National Team dokonali tego: Jakub Przygoński, Rafał Sonik, Krzysztof Hołowczyc, Marek Dąbrowski, Piotr Beaupre, Jacek Lisicki, Jarek Kazberuk i Robin Szustkowski. Na mecie był też Dariusz Rodewald jeżdżący niezmiennie w holenderskiej ciężarówce Iveco, którą sam buduje, projektuje i ulepsza. To on właśnie był pierwszym Polakiem, który stanął na najwyższym stopniu podium w 2012 roku.
Jednak 17 stycznia 2015 dakarowe złoto zdobył polski rajdowiec, który do mety dotarł samotnie. Rafał Sonik po siedmiu latach starań poprowadził swojego quada na sam szczyt i z dumą wzniósł nad głowę statuetkę Beduina podczas ceremonii na rampie w Buenos Aires. To niewątpliwie jeden z największych sukcesów w historii polskiego motosportu. Szczególny, ponieważ kapitan rajdowej reprezentacji Polski nie był jedynym zawodnikiem znad Wisły, który tego roku stanął na podium.
Po 10 latach startów Krzysztof Hołowczyc wywalczył trzecie miejsce w rajdowej stawce. To osiągnięcie, na które czekali wszyscy kibice i sam kierowca. Olsztynianinowi takie wyróżnienie należało się jak mało komu. Należy mieć nadzieję, że pobudzi ono tylko apetyt „Hołka” i za rok znów zobaczymy Mini mknące przez bezdroża Ameryki Południowej. Zwłaszcza, że duet z Xavierem Panseri najwyraźniej doskonale się sprawdza.
W czwartym Dakarze wystartowali Piotr Beaupre i Jacek Lisicki, przekraczając kolejną granicę. Duet zajął najlepsze w historii swoich startów 33. miejsce, co w wyrównanej i mocnej stawce jest dużym osiągnięciem. Należy pamiętać, że załoga BMW to amatorzy, którzy podążają za snem o Rajdzie Dakar, jak tysiące ich poprzedników od 1979 roku. Są żywym przykładem tego, że w tym, z roku na rok trudniejszym motomaratonie, wciąż jest miejsce dla ambitnych ludzi z pasją, którzy na co dzień nie są zawodowymi kierowcami.
Ogromny podziw budzi również postawa Jakuba Przygońskiego. Polak wciąż zmaga się z poważną kontuzją kręgosłupa odniesioną w kwietniu ubiegłego roku. Motocyklista walczył przez pół roku o powrót do formy. Nie miał czasu przeprowadzić optymalnych przygotowań, nie startował tyle ile powinien, a mimo to dotarł do mety na wysokim, jak na te warunki, 18. miejscu. Nie narzekał, a w trudnych momentach zaciskał ręce na manetkach i jechał dalej. Twardziel z krwi i kości!
Wynik Marka Dąbrowskiego również należy rozpatrywać w kategoriach wyczynu. Weteran tuż przed rajdem dowiedział się, że jedzie z nowym pilotem. Pilotem, który w zasadzie nie ma doświadczenia na prawym fotelu, bo przede wszystkim był kierowcą. Brytyjczyk Mark Powell również podjął ogromne ryzyko, z marszu zgadzając się na start. Obaj panowie zmagali się z problemami technicznymi, z każdym etapem lepiej się rozumieli i jechali coraz płynniej, by dotrzeć do Buenos Aires z 23. wynikiem. Chapeau bas!
I na koniec ciężarówka. Nie dlatego, że jest mniej ważna (bo waży około 10 ton), ale dlatego, że ta klasa zawsze startuje i finiszuje jako ostatnia. Jarek Kazberuk i Robin Szustkowski byli jednak dalecy od ostatniego miejsca. Postawili sobie za cel lokatę w pierwszej dwudziestce i to założenie zrealizowali. Dlaczego jest to osiągnięcie? Ponieważ ta kategoria jest zdominowana przez bardzo silne, doświadczone i startujące od wielu lat zespoły z Rosji i Holandii, a także Czech. Projekt Tatry Jamal dopiero się rozwija, a nasz duet dodatkowo dysponował nieco słabszą wersją niż ich koledzy z zespołu fabrycznego Tomasz Vratny i Artur Ardavichus. Co więcej młodszy z kierowców przez pół rajdu zmagał się z gorączką, grypą i osłabieniem organizmu.
Jarek i Robin pokazali nam, że Polacy potrafią świetnie odnajdywać się w wadze ciężkiej, doskonale współpracowali i uzupełniali się na trasie. Chciałoby się krzyknąć: dajcie tej dwójce Kamaza, to wygra Dakar! Mistrz i uczeń z pewnością jeszcze nie jeden szczyt zdobędą, a w dakarowej hierarchii na pewno wkrótce powędrują w górę.
I taki właśnie był ten Dakar. Jak życie. Pełen radości i smutku, zwycięstw i porażek, upadków i wzlotów, uśmiechów losu i pecha. Niech jego magia trwa w nas jak najdłużej.
ODWIEDŹ NAS NA: